sobota, 19 marca 2011

Jacek Bartyzel - "W dekadenckim amoku"

Przedrukowując fragment książki śp. abpa Marcela Lefebvre’a Oni Jego zdetronizowali, unaoczniający znaczenie filozofii św. Tomasza z Akwinu, Redakcja portalu Konserwatyzm.pl uznała za właściwe poprzedzić go taką oto refleksją w zwiastunie: „W sporze realistów z romantykami, jaki toczy się m.in. na tym portalu, możemy zauważyć, że ci drudzy, w swoim dekadenckim amoku posuwają się do umniejszania roli tomizmu. Jest to o tyle dziwne, że jednocześnie akcentują swój tradycjonalizm katolicki”.

Szanowna Redakcja uchyliła się wprawdzie od personalnego wskazania owych nędzników pogrążonych „w dekadenckim amoku” (o których dowiadujemy się jedynie, że są romantykami, umniejszają rolę tomizmu i – zapewne – są także łżetradycjonalistami), mam jednak prawo sądzić, że i ja w jakiejś mierze zostałem objęty tymi uprzejmymi diagnozami portalowego „magisterium”. Jako że w przedmiotowych kwestiach nadyskutowałem się ostatnimi czasy dosyć, pozwolę sobie jedynie złożyć tu w paru punktach kilka zwięzłych wyjaśnień oraz postawić jedno pytanie.

1. Wbrew temu, co imputują mi niektórzy moi Polemiści, wcale nie identyfikuję się jednoznacznie z romantyzmem ani nie jestem jego bezkrytycznym apologetą. W romantyzmie (który w zgodzie z opinio communis poważnych badaczy postrzegam osadzoną w określonych ramach czasowych i dawno już zamkniętą epokę w dziejach kultury, stronię zaś od mało sensownego rozdymania jego zasięgu) dostrzegam, najogólniej mówiąc, i „plusy dodatnie”, i „plusy ujemne”. Do tych pierwszych zaliczam przede wszystkim jego reaktywny (i reakcyjny per saldo, niezależnie od zróżnicowanych poglądów poszczególnych romantyków) charakter względem oświeceniowo-racjonalistycznej infekcji, jaka wcześniej zatruła cywilizację europejską, niewątpliwy zwrot ku spirytualizmowi, rehabilitację (nawet nadmiernie wyidealizowaną) średniowiecza i oczywiście również geniusz oraz potęgę wyobraźni (nie „uczucia”, jak to lubią paplać redukcjoniści, którym romantyzm myli się z sentymentalizmem) wyjątkowo wielu artystów i myślicieli tej epoki – bo chyba nawet najbardziej zawzięci antyromantycy nie zaprzeczą, że epoka ta obrodziła nadzwyczajnie talentami. Do drugich – wypływający rzeczywiście z (dokonanego jednak grubo przed romantyzmem) zerwania z życiodajną tradycją klasycznej metafizyki „mgławicowowy” charakter romantycznej duchowości, co skutkowało popadaniem co i rusz w rozmaite gnostycyzmy, panteizmy i inne heterodoksje; to, co w romantyzmie jest w moim przekonaniu do odrzucenia pokrywa się zatem mniej więcej z kierunkiem krytyki Carla Schmitta piętnującego „niesubstancjalność” romantycznej metafizyki, jej brak „mocnej” ontologii, co istotnie skutkowało rozmaitymi aberracjami w rodzaju „lirycznej agronomii” czy „poetycznej polityki”; podobnie, jak sądzę, myślał Wyspiański, unaoczniając (w Wyzwoleniu) ową ambiwalencję romantyzmu w rozdwojeniu na trujący opar kwietystycznej mistyki Geniusza i kreatywną potencjalność Konrada. Od dawna zastanawia mnie wszelako zadziwiająca wstrzemięźliwość owych nieubłaganych Zoilów „szlachetnych błędów” romantyzmu względem następującego po nim pozytywizmu, którym był prądem jednoznacznie antychrześcijańskim i antytradycjonalistycznym, a swoim scjentyzmem dokończył dzieła oświecenia, dobijając resztki sacrum – choćby i heterodoksyjnego – tlące się jeszcze do romantyzmu w łonie Zachodu. Krótko mówiąc: z romantyzmem jest trochę tak, jak z późną starożytnością (pogańską), kiedy w reakcji na wyjałowienie materialistycznych szkół hellenistycznych pojawił się neoplatonizm, neopitagoreizm oraz rozmaite gnozy i kultu orientalne; wówczas uzbrojone w Prawdę, młode i zdobywcze chrześcijaństwo zdołało zapanować nad tym wszystkim, jednocześnie destylując z owej rudy szlachetny metal autentycznej mądrości pogańskiej, przede wszystkim Platona. Winniśmy żałować, że nie stało się podobnie w XIX i XX wieku, to znaczy, że proklamowany w Aeterni Patris powrót do Tomasza nie odegrał tej samej roli w stosunku do pokłosia romantyzmu i dlatego – przynajmniej jak dotąd – w przestrzeni kultury zwyciężyli sofiści; lecz walczyć nie z nowymi sofistami, tylko z romantykami, to tak jak by za dekadencję cywilizacji grecko-rzymskiej obwiniać nie sceptyków czy hedonistów, tylko Plotyna.

2. Stanowczo muszę zakwestionować twierdzenie jakobym prowadząc ostatnimi laty polemiki z kilkoma aż autorami portalu Konserwatyzm.pl uczestniczył w jakiejś querelle „romantyków” z „realistami”. Zdaję sobie sprawę z tego, że moim antagonistom może być wygodnie tak to przedstawiać, lecz muszę bez ogródek oświadczyć, że takie etykietowanie sporu uważam za całkowitą mistyfikację. Nie chodzi tu bynajmniej tylko o nazbyt łatwe i banalne ustawianie sobie przeciwnika w roli „chłopca do bicia” jako romantycznego półgłówka, który za nic ma rzeczywistość i „rzuca się z szabelką na czołgi”. Także bowiem i drugi człon owej rzekomej antynomii w żadnym wypadku nie pozwala mi się odnaleźć jako strona takiego sporu. Jeżeli bowiem ów „realizm” jest „pojęciem – workiem” tak obszernym, że mieszczą się w nim, i to jakoby zgodnie, filozoficzni realiści Arystoteles i Akwinata, „polityczny realista” Machiavelli i jemu podobni, zwykli i niezwykli (w gorliwości) kapusie bezpieki oraz zakochani w „matiuszce Rossiji” bezinteresowni wielbiciele moskiewskiego knuta, to należy powiedzieć, że wartość poznawcza takiej kategorii „realizmu” jest dokładnie taka sama, jak wartość pojęcia „byk” odnoszonego równocześnie do Gwiazdozbioru Byka i do byka na pastwisku, i to niezależnie od tego czy dyskusja dotyczy astronomii czy agronomii. Naprawdę zaś spory, które toczyłem – jak na przykład o kolaborację katolików z komunizmem oraz o traktowanie agentury – w zupełności dadzą się rozpatrywać i rozstrzygać na gruncie klasycznej (a więc i katolickiej) etyki cnót i występków, toteż wtłaczanie jej w (wieloznaczny) schemat „realizm vs romantyzm” należy uznać za zaciemniający rzecz „dym” werbalny. Warto zatem zastosować tu radykalnie „brzytwę Ockhama”.

3. Trudno mi wreszcie dociec powodu, dla którego Redakcja portalu Konserwatyzm.pl podjęła iście „donkiszotowską” (w znaczeniu potocznym) krucjatę przeciwko wiatrakom, czyli walczy z urojonym wrogiem w postaci rzekomych „antytomistów”, którzy zakradli się podstępnie do obozu tradycjonalistyczno-katolickiego. Jako żywo, nigdzie tych „dekadentów” nie widzę, ani siebie również do nich nie zaliczam. Osobiście do wiekopomnego dzieła Doktora Anielskiego odnoszę się z podziwem i należnym respektem, co nie znaczy, że studiuję je „na kolanach”, albowiem to prawdy rozumowe (więc dyskutowalne), a nie objawione. Tym natomiast, co faktycznie mnie mierzi jest prostackie posługiwanie się „tomizmem” (cudzysłów nieprzypadkowy) jak sztachetą do walenia po oczach każdego, kto się z jakiegokolwiek powodu nawinie. W szczególności, jeśli sztacheta ta jest używana tak bezsensownie, jak w wypadku pewnego monarchisty (?) z Lublina, który natarł z nią akurat na tę filozofię polityczną (legitymizmu), która całkowicie wyprowadza się z tomizmu i bez niego jest po prostu nie do pomyślenia. Tacy „tomiści” zaprawdę stanowią żywy dowód na słuszność zjadliwej uwagi Gómeza Dávili o możliwości wymieniania się personelem między tomizmem a marksizmem: w innych okolicznościach równie dobrze mogliby demaskować burżuazyjne i religianckie odchylenia „rewizjonistów”. To jest po prostu kwestia elementarnej higieny naszego życia umysłowego, abyśmy nie dali się zaszantażować niepowołanym strażnikom „tomistycznej” ortodoksji, kiedy próbują nas ideologicznie terroryzować opowiadając banialuki o Kancie i Fichtem jako „ojcach” legitymizmu. Nawiasem mówiąc, ci myśliciele – choć nie „z naszej bajki” – też nie zasługują na to, by pomiatać nimi jak jakimiś chłystkami; w wielu rzeczach błądzili, ale to były wielkie błędy, jak wszystkich wielkich filozofów. „Znaj proporcją, mocium panie!”.

Na koniec, jak zapowiedziałem, pytanie do Szanownej Redakcji portalu. To, co mnie interesuje, da się ująć w następującą alternatywę. Czy Konserwatyzm.pl pragnie być miejscem autentycznej, poważnej, merytorycznej i uczciwej debaty ludzi zgadzających się co katolickich i konserwatywnych pryncypiów, ale mających – co zrozumiałe – różne poglądy na kwestie, które stanowią dubia mogące być swobodnych roztrząsań? Czy też raczej taki właśnie cel podporządkowany jest osobliwej satysfakcji płynącej z dopiekania osobom wyselekcjonowanym z takim przeznaczeniem z dowolnego powodu? Wiem, że na tak postawione pytanie odpowiedzi publicznej się nie doczekam. Niemniej, formułuję je z tą nadzieją, że zostanie ono przemyślane i w głębi sumienia rozstrzygnięte